Polska, Włochy. Apulia – Rok 2005, moja (Wojtek) pierwsza podróż do Włoch. 2500km, środek lata, mały samochód Renault Twingo bez klimatyzacji, 4 osoby, bez planu i języka, zapakowane po dach, dosłownie.
Rok 2005
Pamiętam jak czwórka młodych ludzi, bo miałem wtedy 22 lata (i byłem najstarszy!) moja Siostra rok młodsza i jej facet Marcin, który skończył wtedy liceum (zdał maturę) i moja dziewczyna Ola w wieku mojej Siostry. Mając do dyspozycji jedne auto, które wydawało się że przetrwa podróż 2500km na głębokie południe Włoch rozpoczęliśmy przygotowania.
I tak, trwały one może….dwa dni. Czyli pakowanie się. Wiesz, to nie był wtedy czas gdy były social media, wymiana informacji itd.. Nie było opcji zapytać na grupach, hej ludzie czego spodziewać się na trasie. Social media to było radio CB 😉 Nawet nie wiem czy mieliśmy aktualną mapę. Marcin na pewno jako najbardziej zorganizowany wtedy chłop miał wszystko rozpisane (ręcznie na kartce) miasteczko po miasteczku jak jechać. I to był nasz plan!
Podróż do Włoch i auto życia.
Szybko okazało się, że nie jesteśmy w stanie do naszego czerwonego Renault Twingo z lat 90tych wstawić żadnej torby! Zweryfikowaliśmy więc możliwości i pakowaliśmy auto po prostu, jak jedną wielką walizkę. Wszędzie gdzie się dało, luzem. Pod siedzenia, do koła zapasowego. Rozumiesz, każdy schowek to było od skarpetek po rzeczy kosmetyczne. 4 osoby, jadą w nieznane wioząc wtedy jeszcze rzeczy moim rodzicom, którzy właśnie w tym roku też urządzali się we Włoszech na stałe. To jak mała przeprowadzka.
Byliśmy spłukani, jechaliśmy do wakacyjnej pracy, której zresztą nikt wtedy jeszcze nie miał. Pamiętam, jak mieliśmy plan jechać 80-90km/h by mniej spalić paliwa, a przede wszystkim żeby nie „przemęczyć” samochodu. To prawie dwa dni jazdy autem, które najdłuższą trasę robiło do miasta wojewódzkiego. Nikt wtedy nie myślał o żadnym Assistance!
Wiesz co jest – młodzi ludzie, ze złotówkami przeliczonymi co do grosza z kalkulacją o spalaniu auta.
Pierwszy raz za granicą
Dla mnie ten wyjazd to był w ogóle pierwszy za granicę Polski. Jak wjechaliśmy do Czech i zobaczyłem oznaczenia Frydek Mistek, inny kształt i kolory znaków to trochę zdębiałem i dotarło do mnie co się dzieje no i ile drogi przed nami. Przez Czechy, prawie jak w Polsce. Gorzej było jak w Austrii wjechaliśmy na prawdziwe autostrady. Tym małym autem wśród całej masy Tirów, pędzących samochodów lewym pasem. Wtedy zweryfikowała się nasza prędkość, to wręcz nie realne było jechać 80km/h. Trzeba było jechać szybciej. Zaciskaliśmy zęby i jazda.
Co by było śmieszniej nie mieliśmy klimatyzacji, więc im dalej na południe tym temperatura rosła. Ci co jeżdżą na trasie do Włoch i znają stan rzeczy na autostradzie latem gdzie temperatura bliska jest 70 stopni – dramat. Bez żartów, to nie było wtedy śmieszne. Wystawiając rękę za oknem wiało powietrze gorące jak z piekarnika. Teraz by dopełnić powagi sytuacji rozlało nam się mleko w aucie. Czy jogurt nie pamiętam. W każdym razie coś mlecznego, na dywaniki i podłogę.
Jak ogrzało, zaczęło dochodzić to śmierdziało, przysięgam ten zapach w aucie utrzymywał się chyba pół roku. Jak zamknę oczy to czuję go nawet dziś. Mleko było wylane z przodu, bo my chłopi z przodu jako, że dłuższe nogi itd.. mogliśmy wykonywać jakieś ruchy. Dziewczyny siedziały z tyłu przygniecione wręcz z rzeczami na kolanach. Co robiło mleko podczas podróży? Haaa.. dziś pytajcie mnie, a ja Was! – nie mam pojęcia. Ale to nie wszystko!
Coś tu śmierdzi, bardzo, bardzo śmierdzi!
Moja Siostra, przed wyjazdem z Polski wpadła na świetny pomysł! Wtedy, chciała obdarować rodziców ciastem! Więc jak to w Polsce jedziesz do kogoś na obiad pakujesz ciasto i jazda. Tylko wtedy nikt z nas nie pomyślał, nie był świadomy że będziemy jechać prawie 30godzin w takich warunkach. Kto w wieku 20tu lat bez internetu z głową w chmurach w ogóle ma świadomość takiej wyprawy.
Więc wyobraź sobie, że to ciasto, dokładnie bananowiec zaczął się też rozkładać pod szybą z tyłu. W sumie to już nie pamiętam czy się go pozbyliśmy czy nie, ale też było go czuć w nosie, pomimo otwartych okien.
Przy tych otwartych oknach, zapakowani po dach lecieliśmy Autostradą Adriatica na południe Włoch. Pamiętam, że po pewnym czasie już, męczyły nas te widoki i morze. Bo jakby docierała do nas i mieliśmy świadomość zmęczenia i całej już sytuacji. Tylko nie mogliśmy zjechać bo przecież nie wrócilibyśmy z powrotem na autostradę – jak bez mapy! pierwszy raz widzieliśmy tak szerokie i duże drogi. Zresztą mieliśmy zanotowany, zaplanowany tylko zjazd, który nas interesował. Nie było opcji by zjeżdżać innym. Nikt z nas nic innego niż, „ciao i buongiorno” nie rozumiał.
Pamiętam jak po dwudziestu paru godzinach zjechaliśmy z autostrady. W sumie do dzisiaj nie zapłaciliśmy za bilet. Wtedy coś nie działało, poklikaliśmy i wydrukował się bilet do płatności na później, Taki na poczcie, lub przelewem – zapomnieliśmy, później auto po wypadku (inna historia)
Buongiorno, tylko tyle umieliśmy powiedzieć
Zjechaliśmy z Autostrady do małego miasteczka chyba Cerignola. W każdym razie gdzieś daleko na południu Włoch w regionie Apulia. Pech dla nas chciał, że wjechaliśmy tam kilka minut po 13tej. Co oznaczało, że 20 lat temu na ulicy w tym regionie nie było żywej duszy. Sjesta! Do dziś pamiętam że miasto wyglądało jak opuszczone z Amerykańskich filmów. Tylko bezpańskie psy i koty łaziły po śmietnikach, gazety i śmieci które są tam codziennością rozwiewał gorący wiatr, a my nie wiedzieliśmy co robić dalej. Znaki i oznaczenia totalnie z dupy, miasteczka które, aż ciężko było przeczytać. Mieliśmy wtedy tylko nazwę naszego celu – Gravina in Puglia albo Matera. Tyle, basta. A ni w ząb nie mogliśmy znaleźć na żadnych drogowskazach tych dwóch miejsc.
Pamiętam jak jeździmy w kółko w tych małych krętych uliczkach gdzie bez żartów miałem dość. Wyszedł ktoś na papierosa. Jakiś cudem, sposobem udało nam się zapytać o drogę na Gravine. Ten coś opowiadał jakbyśmy mieli dopiero połowę drogi za sobą. Machał przy tym rękoma, w między czasie przyszły inne osoby i jakoś nam wyjaśniły gdzie mamy jechać. Albo to my się domyśliliśmy kierunku jazdy i jak z kompasem w tym kierunku trzymaliśmy trasę.
Później pojawiły się znaki wskazujące nasze miasteczko. Choć nie powiem, że wiele razy zmyleni zostaliśmy ich pozycją. Wiecie jak oznaczone są kierunki prosto we Włoszech? Znakiem w lewo, lub w prawo. Nigdy nie ma tak jak w Polsce, że kierunek trasy tzw strzałka jest intuicyjnie w górę. Wiesz ile razy skręciliśmy i nagle kierunek się zgubił.
Apulia ogromny upał!
Pamiętam jak podczas podróży, na trasie w pewnym momencie dziadek stał w swojej Panda 4×4 w cieniu pod jedynym drzewem. Na tych południowych stepach suszy, jedno drzewo i gość stoi w jego cieniu. No ale jak to Polacy najpierw oceniliśmy, treścią co za dzban stoi na środku ulicy. Wyprzedziliśmy go i stanęliśmy grzecznie przy szlabanie przejazdu kolejowego, który właśnie był zamknięty. Trochę nam miny opadły jak pociąg nie jechał, a my centralnie w największe słońce w ciągu dnia kompletnie na polu w nagrzanym aucie po dwóch dniach jazdy.
Zastanawiam się co ten dziadek, pomyślał też wtedy o nas??
Tak czy inaczej dojechaliśmy. Zmęczeni, padnięci. Ale jak wysiedliśmy z auta ile było radości i szczęścia że jesteśmy na miejscu. Do dziś pamiętam to uczucie, naprawdę.
Byliśmy na południu Włoch ????
Z tej konkretnej wyprawy nie mam żadnego zdjęcia. Wtedy pierwszy cyfrowy aparat kupiliśmy, za zarobione pieniądze po wakacjach. Zresztą, prace które wtedy wykonywaliśmy też zaskoczyłyby wszystkich. Daj znać w komentarzu czy chcecie dowiedzieć się co robiłem w w te pierwsze wakacje we Włoszech.
Jakiś czas temu do rozmowy o naszym życiu we Włoszech zaprosiła nas Kasia. Wywiadu o naszym życiu codziennym i doświadczeniach w regionie Puglia i nie tylko (tutaj)
1 Comment
I to właśnie są przygody na lata! Hej, hej przygodo!